środa, 13 maja 2015

11- Raport Ryana część 11

Nauczyłam się zapychać żołądek wszystkim, co nam podano.
Posiłek, który nam dawano na lunch, nazywałyśmy pomyjami,
bo był to wodnisty sos, w którym pływały oka galaretowatego białego tłuszczu i... ślimaki.
! ! !
Zwykle zakonnice wymierzały nam kary cielesne przy wszystkich.
Nie wzywały nikogo do siebie, aby go skarcić, lecz robiły to spontanicznie,
w danym miejscu i chwili, gdy przyłapały kogoś na popełnieniu „przestępstwa”.
Stosowały różne metody i narzędzia kary.
Za mniejsze przewinienia biły rękami po twarzy,
za większe – rozmawianie lub za opadającą skarpetkę – linijką,
którą zawsze nosiły w kieszeni habitu,
a za największe – buntowniczość – wskaźnikiem przypominającym
zaostrzoną na końcu laskę.
Jeśli okazywały łaskawość, wówczas biły po wewnętrznej stronie dłoni,
a gdy chciały ukarać surowiej – po wierzchu dłoni lub z tyłu po nogach.
Targały nas za uszy, szarpały za włosy i policzkowały.
! ! !
Na zewnątrz kuchni dla zakonnic stały zbiorniki na odpadki,
gdzie wrzucano różne resztki.
Gdy nikt mnie nie widział, sprawdzałam zawartość tych zbiorników najszybciej,
jak potrafiłam, poszukując zwłaszcza skórek owoców.
Ze skórek bananów wyjadałam wszelkie pozostałości miąższu,
aż docierałam do śliskiej powierzchni.
! ! !
Często mdlałam na mszy w kościele parafialnym – wygłodzona i zziębnięta.
Jedyną dobrą rzeczą było w tym to, że mogłam wówczas siedzieć zamiast klęczeć.
Takich omdleń nie leczono.
Należało się czuć wystarczająco rozpieszczanym, jeśli pozwalano siedzieć.
! ! !
Latem zaczęły mi tak bardzo doskwierać skutki fatalnej diety, że kiedy kładłam się do łóżka,
marzyłam o zjedzeniu soczystego, chrupiącego owocu.
Musiałam się zadowolić skórkami, które znajdowałam w pojemnikach na kuchenne odpadki.
Codziennie widziałyśmy jabłka, ale zakonnice nie pozwalały nam ich tknąć.
Rosły na drzewach przy drodze, którą chodziłyśmy do szkoły.
Jeśli już zdołało się zdobyć jabłko, udawało się je zjeść tylko w ciemnej sypialni.
Kiedy już zapadła cisza, odgryzało się ostrożnie kęsy,
chowając głowę pod kocem, aby stłumić odgłosy chrupania.
! ! !
W drugiej klasie uczyła nas siostra Gerard,
której najmniejszy pretekst wystarczał do bicia.
Traktowała obrączkę otrzymaną po złożeniu ślubów zakonnych jako broń
i waliła nas nią po głowie, jeśli nie spodobał się jej czyjś oddech.
Tylko czyhała, aby któraś z nas zaczęła się wiercić albo coś upuściła.
! ! !
Zakonnice nie zajmowały się naszym zdrowiem.
Trzeba było być bardzo chorym, aby wezwały lekarza.
– Proszę się nimi nie przejmować, to sieroty – usłyszałam kiedyś,
jak siostra Bernadette powiedziała do lekarza, gdy zbliżał się
do naszych łóżek.
Wszystkie miałyśmy zaczerwienione ręce i nogi z powodu prac polowych w zimnie,
siniaki od nieustannego bicia, a we włosach wszy.
Jak zakonnice miałyby to wszystko wytłumaczyć lekarzowi?
! ! !
Codziennie przebywałam obok gabinetu matki Malachy,
która siedziała tam za biurkiem i szeleściła papierami.
Gdy sprzątałam na korytarzu, wyrzucała tam nieraz
garść rodzynków, które rozsypywały się po podłodze.
Traktowałam to jako znak, że jest zadowolona z mojego ostrożnego,
cichego sprzątania, zbierałam je i zjadałam.
Nie mogłam zrozumieć, dlaczego zwyczajnie nie daje nam rodzynków do ręki.
Dlaczego musimy je zbierać z podłogi niczym myszy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz